PitaPata Dog tickers

27 grudnia 2012

Trzeci dzień świąt

 



 Niektórzy mieli to szczęście, jeszcze dziś biesiadować z rodziną. Ja niestety "musiałam" wrócić już do rzeczywistości. Jestem zdecydowanie tym typem człowieka, dla którego praca tylko pomaga żyć, a nie żeby żyć dla pracy. Lubię spędzać czas z moją rodziną, ze wszystkimi jej dobrodziejstwami i wadami. To wszystko ma jakąś wartość, którą z perspektywy czasu lepiej dostrzec i docenić...

Tegoroczne święta były zupełnie inne niż te, do których przez lata mnie przyzwyczajano. Było cicho, spokojnie i leniwie. Podczas takich świątecznych wieczorów zauroczona widokiem światełek porobiłam trochę zdjęć. Nie mam niestety takiego daru, by za pomocą soczewki w aparacie pokazać to, co widzi moje oko. Jednak pokażę skrawki tej "magii", którą udało mi się uchwycić.


 Już się stało swoistą tradycją, że co roku na Boże Narodzenie zostaję obdarowana figurką aniołka. I tak też było i tym razem. Bardzo się z takich prezentów cieszę, bo wiem, że nie są one przypadkowymi zakupami. Wszyscy, od których otrzymuję te figurki, kupują je z myślą o mnie i wkładają tam kawałek siebie. Przyznaję, że to bardzo miłe.




To ja chyba dziś na tyle...
Aa, i jeszcze na koniec zdjęcie śpiącego Kanda z misiem.:) Wiem, że się tak chwalić nie wypada, ale powiem Wam, słodziuchny z niego pies:

Ania

24 grudnia 2012

Dzisiaj...


Dzisiaj jest ten rodzaj ciszy,
że każdy wszystko usłyszy:
i sanie w obłokach mknące,
i gwiazdy na dach spadające,
a wszędzie to ufne czekanie.
Czekajmy – dziś Cud się stanie...

 źródło: internet


 Każdemu,
obojętnie skąd,
od świtu, aż do zmroku
Radosnych i rodzinnych Świąt!


Ania 

15 grudnia 2012

Śnieżnie i tu, i tam

W domu jest przyjemnie cieplutko, zwłaszcza w łóżeczku w wygrzanej pościeli. Jednak od samego rana słychać dochodzące z zewnątrz dzikie świsty wiatru. Za oknem prawdziwa śnieżyca. Nawet pies nie kwapił się do wystawienia czubka nosa za drzwi. Jednak spacer rzecz konieczna. Więc był i to nawet długi, bo w lesie choć szaro i ponuro, było dobrze i wiatru się nie odczuwało.

Po spacerze złapałam fazę na coś słodkiego. Musiałam przecież, jakoś nadrobić spalone kalorie. Zwłaszcza, że zimą wzrasta moje zapotrzebowanie na tłuszcz i cukier. Idąc tym krokiem postanowiłam wypróbować otrzymany ostatnio przepis na mega proste i pyszne ciasto.
Śnieżnie za oknem to ... zrobiłam śnieżne ciasto. W oryginale nazywa się "Raffaello", ale ja widzę je raczej pod nazwą "Śnieg". A ponieważ do zimowej scenerii idealnie pasuje, Śniegiem to ciasto ochrzczę.

Gdyby ktoś miał ochotę spróbować, to...

To zestawienie produktów, które są potrzebne do jego zrobienia:
- 400- 500ml śmietany kremówki
- 2 op bitej śmietany (w proszku)
- 1 op galaretki cytrynowej
- 1 op galaretki pomarańczowej (w oryginale jaki dostałam są 2 op galaretki cytrynowej)
- 2 białe czekolady
- kawałek ciemnej czekolady
- herbatniki
- 3 kieliszki rumu, bądź innego alkoholu (w wersji dla dzieci - oranżada)
- 200 g wiórków kokosowych

I krok po kroku mieszamy:
Pokruszoną czekoladę rozpuścić w 1/4 szklanki gorącej wody, a galaretki w 1 i 1/2 wody, i odstawić do ostygnięcia. Ciastka maczać w alkoholu i układać w wyłożonej folią aluminiową blaszce. Kremówkę ubić. Następnie dodać do niej śnieżkę i połowę wiórków. Dodać tężejącą galaretkę i czekoladę. Ubitą masę wyłożyć na herbatniki i posypać resztą wiórków. Na wierzch zetrzeć ciemną czekoladę i całość wstawić na 2-3 godziny do lodówki. Gotowe:)

Dobrze wygląda, a jeszcze lepiej smakuje. I znika... jakoś tak szybko...


Smacznego!
Ania

8 grudnia 2012

Nie mam weny

Gdzie nie spojrzę, wszędzie pospieszne przygotowania do Bożego Narodzenia. Wokół swiąteczne dekoracje, w głowach plany jak wszystko ogarnąć, w sklepach i radiach słychać "Last Christmas" na przeniam z "Santa Claus is comming to town". A mi to wszystko jakoś- "rybka". Słowo daję, ni chu, chu nie czuję aury zbliżających się Świąt. I powiem więcej, sama nie wiem czemu, bo przecież dookoła świat zasypany jest w gwiazdeczkach śniegu. A ja nic...

Mając wolne przedpołudnie wybrałam się z aparatem i najfajniejszym na świecie sabaczką na długi spacer leśnymi trybami. Może tak, trochę ..., w poszukiwaniu gwiazdkowego nastroju.
Na nieudeptanych ścieżkach było cudnie, choć bardzo mroźno. Słońce przebijalo się przez okryte pierzyną śniegu strzeliste sosny i świerki. Pies latał między słupami drzew jak oszalały. Zupełnie jakby po raz pierwszy widział biały, zimny, ale puszysty śnieg. 
Ja korzystając z okazji, że wreszcie naładowałam akumulatorki w aparacie, co chwila pstrykałam zdjęcia. Bo las, który otula moje miasteczko, jest chyba najpiękniejszy. Jak na puszczę jest stosunkowo mały. Dwugodzinny marsz pozwala dojść do oddalonych  o kilka-, kilkanaście kilometrów sąsiadujących z Supraślem miejscowości (droga przez las jest znacznie krótsza, niż ta administracyjna i o wiele bardziej przyjemna dla oka).    





Tak jak wspomniałam wcześniej, naładowałam aparat, a co za tym idzie, nadrobiłam trochę zaległości zdjęciowych. Wykorzystałam też chwilę, żeby pokazać jak wygląda skończony obrazek dla Porcelanowych Jubilatów.



Jak to zwykle z moimi obrazkami bywa, tak i tym razem pojawił się pewien problem. Obrazek wyszywało mi się bardzo dobrze, ale w trakcie, jakoś nie pomyślałam o rozejrzeniu się za chińskimi monetami. A bez nich, to nie byłoby to samo.

Wszystko wyszyłam. Pięknie, ładnie. I pojechałam szukać monet.

Białystok niby nie taki znowu mały, pomyślałam, że żaden problem. Zresztą wiem, gdzie są sklepy z takimi artykułami. No i pojechałam. Pierwszy punkt na mapie- sklep został zlikwidowany, drugie miejsce- "nieee, proszę pani nie mamy, nawet w hurtowniach nie mają". Myślę sobie, no dupa... Podpowiedziano mi jeszcze dwie lokalizacje, ale tam też nic. Nawet w tych chińskich centrach, które to, co najmniej dwa w Białymstoku się znajdują i jest w nich wszystko. Tam monet chińskich nie znalazłam.


Jak zwykle internet przyszedł z pomocą. Skarbnica wiedzy i rozwiązanie wszelakich problemów (żeby nie było, modlić to ja sie do inernetu nie będę, bo to trochę jak litania zabrzmiało, ale że podpowiedzi w wielu kwestiach udziela to przyznać trzeba).

I tak za sprawą cyberprzestrzeni stałam się posiadaczką bransoletki "na szczęście", którą zaraz po otrzymaniu, rozebrałam na części pierwsze. Dzięki temu, mogłam skompletować prezent dla Jubilatów.
Całość oficjalnie przekazałam na ręce Szanownego, Porcelanowego Małżonka.
 
Na chwilę podkradłam (za pozwoleniem, oczywiście) jeszcze pierwszy z tej serii obrazek, żeby zrobić zdjęcie całości. Tym obrazkiem, z żabą, zaczynałam moja przygodę z blogiem. To był pierwszy pokazany światu obrazek, jaki dotychczas zrobiłam. No masz, prawie się wzruszyłam... 



Wracając do tematu, nieźle wyglądają oba razem. Głęboko wierzę, że przypadną do gustu obdarowanym i przyniosą im obiecany dobrobyt. Ja wiem, że pieniądze szczęścia nie dają, ale bez nich o szczęście też trudno. 

Niemniej jednak po raz kolejny, Asi i Andrzejowi życzę przede wszystkim zdrowia i miłości, by doczekali wspólnie Złotych Godów.

PS. O ja żesz cię kręcę. Nie miałam pomysłu o czym by tu dziś pisać, a tu taki długi post wyszedł. No, no... A właściwie jak mówi Mikołaj: Ho, ho, ho...
To taki mały świątaczny akcent na zakończenie :)

Trzymajcie sie cieplutko, bo za oknami jest już na termometrze -10

Do zobaczenia
Ania

1 grudnia 2012

16 września 2012

Dobra wróżba

Ostatnio jakoś nie miałam za bardzo o czym pisać na blogu, bo najzwyczajniej w świecie nic nowego nie robiłam:( Mając chwilę wolnego, zaglądałam jednak na robótkowe blogi pań "po fachu" i w duchu liczyłam, że i moja wena, i chęć działania wkrótce wróci.

Wreszcie mobilizowałam się na tyle, że ruszyłam z nowym obrazkiem. Przyznam, że od dawna siedział w mojej głowie. Takich wyszywanek jest oczywiście cale mnóstwo, ale tym razem przyszła kolej na właśnie ten. Mam na myśli "pieniężne drzewko". 

 

Obrazek ma być przeznaczony na prezent. I tak może trochę do kolekcji - do "pieniężnej żaby". Kiedy rozpoczynałam pisanie bloga, pierwszym pokazanym obrazkiem była właśnie ta pieniężna żaba. Jako prezent imieninowy, miała przynieść obdarowanej szczęście w pomnażaniu majątku. I chyba przyniosła...

Teraz pojawia się okazja, by wydziergać pieniężne drzewko. Co prawda, wolałabym wyszyć jakąś sympatyczną wróżbę na miłość, bo okoliczności raczej do tego nawiązują. Niestety z tej serii są tylko dwa obrazki- i bardziej w tematyce finansowej niż uczuciowej. Jednak kolorystyka i styl tych schematów są tak urocze, że nie mogłam zdecydować się na nic innego.
 Niemniej jednak, pieniędzy podobno nigdy za wiele, więc może się i z tej chińskiej wróżby ucieszą.


Dobra, ja tu gadu, gadu, a obrazek czeka... Uciekam do moich niteczek.

Ania

2 lipca 2012

Już siedzimy

Trochę czasu zajął mi ostatni pomysł, ale najważniejsze, że się udało. O co chodzi? O krzesła.
Te, których używaliśmy wołały o pomstę do nieba, bądź jak kto woli, błagały o pomoc i ratunek. Jak więc było odmówić...
Postanowiłam zrobić naszym czterem, zdewastowanym krzesłom mały lifting. Najpierw obmyśliłam koncepcję. Przejrzalam strony internetowe i blogi w celu poszerzenia, a mówiąc dobitniej- zdobycia- wiedzy z zakresu tapicerki. Bo przecież, do tej pory bladego pojęcia o tym nie miałam.
Nie, nie- może jednak troszkę wiedziałam. Przynajmniej tyle, że będzie mi potrzebny zszywacz- tapicerski- rzecz jasna i jakieś zszywki do niego.
Bardzo pomocny okazał się blog pani Ity z Jagodowego zagajnika. Ta kobieta to ma dopiero talent, niezliczone pomysły i wenę do ich realizacji. Słowo daję, jest moim kreatywnym guru.
A wracajac do obijania krzeseł, to właśnie stamtąd dowiedziałam się co i jak. To, czego się nie doczytałam, to w myślach dopowiedziałam...


Na dobry początek rozbabrałam jedno krzesło, żeby zobaczyć jak to wszystko wygląda. Kiedy się nieco zorientowałam co jest w środku, to bez wahania rozwaliłam pozostałe trzy. Kolejnym etapem było zdzieranie zabrudzonego i miejscami obdrapanego lakieru. Wydawało mi się, że to najgorsze, co może mnie przy tych krzesłach czekać. A tu niespodzianka, niestety nie. W trakcie okazało się, że mogą być większe kłopoty... 
 

Rozłożone na części pierwsze, ale za to starannie oczyszczone trafiły do bejcowania. Tu też liczyłam, że mi szybciej pójdzie. I guzik z pętelką, po wyschnięciu uzyskany kolor nie był tym, który sobie kiedyś tam wymyśliłam. Więc bejcowałam, przecieralam, bejcowałam i tak w kółko. Wreszcie nadszedl moment nałożenia pierwszej warstwy wosku, bo z kolorem dałam wreszcie spokój. W międzyczasie powycinałam przy pomocy prowizorycznych, gazetowych szablonów gąbkę i tapicerkę. Na każdym etapie prac towarzyszył mi oczywiście Kando. Czasem był tak znudzony moimi wyczynami, że wtulony w swoje pluszaki spał jak susełek.  

 
Wbijanie zszywek zwykłym, manualnym tackerem w silnie sprasowaną sklejkę nie jest prostym zadaniem. Jak dla mnie, to nawet można rozpatrywać to w kategoriach cudu. Ile ja zmarnowałam zszywek, a ile się przy tym nagadałam i naklęłam... Szkoda gadać. Pojawił się nawet taki plan, żeby teraz, to wszystko zanieść do tapicera, ale wstyd był zbyt duży...
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało mi się kupić niedrogi i w zupelności wystarczający na moje potrzeby, zszywacz elektryczny. Reguluje się w nim siłę uderzenia, więc mogłam zaryzykować skończeniem obijania krzeseł. Faktycznie, udało się, zszywacz sobie poradził.

 
 

Tak wyglądały pierwsze dwa, gotowe krzesła

 
Tak jak już mówiłam, od początku do samiusieńkiego końca, Kando zawsze był gdzieś obok i pilnował, żebym przypadkiem czegoś nie zepsuła.

 


Tak w komplecie wyglądają odrestaurowane krzesła. W sumie, chyba nie wyszło najgorzej. Teraz przynajmniej są czyściutkie i miękkie, bo sporo wsadziłam w nie gąbki, pianki i innych, takich tam. Materiał, którym są obite, jest podobno wodo- i plamoodporny, więc przez jakis czas powinny nam posłużyć.
Tak myślę, że teraz jest chyba dobry czas, by zabrać się za stół. Nie wiem tylko, co na to mama powie...

  

Pozdrawiam
Ania

1 lipca 2012

Lipcowa, leniwa niedziela

Pogoda w naszym regionie dopisała, zwłaszcza tym, rozpoczynającym wakacje i urlopy. Ja też postanowiłam się dziś trochę poleniuchować i powygrzewać na słońcu, delektując się świeżymi, czerwonymi porzeczkami i zimną frappe. 

 









 

Ania