PitaPata Dog tickers

31 grudnia 2013

źródło: www.stylowi.pl


Na 2014 Rok życzę sobie i Wam
ZDROWIA- które pozwala przetrwać najgorsze,
PRACY- która pomaga żyć,
UŚMIECHU bliskich i nieznajomych- które pozwalają lżej oddychać,
SZCZĘŚCIA- które niejednokrotnie ocala życie...

Ania

13 września 2013

Siąpi, pada, a nawet leje

Pogoda nie jest pocieszająca i skłania tylko do zaszycia się pod kocykiem. Na dokładkę od tygodnia siedzę w domu z uszkodzoną ręką. I denerwuję się okropnie, bo nie mogę ani wyszywać, ani zrobić porządku w moich szafkach, które o taką interwencję błagają. A ja siedzę i wariuję, bo tak z drugiej strony, ile można w betach się wylegiwać?

Choć nie powiem przychodziły, zwłaszcza na początku takie chwile, kiedy dom zapadał w całkowitą ciszę, Kando obok spokojnie spał, a ja miałam ten czas wyłącznie dla siebie. Zrobiłam nawet zdjęcie mojej psince, bo nie mogłam się oprzeć temu widokowi.  Tak właśnie wpływa na nas pogoda:)

 Miałam czas też trochę poczytać. Wiem, że nie ma się czym chwalić, ale jakoś tak z rzadka zaglądam do książek. Nie żebym ich nie lubiła. Z książkami mam tak jakoś, że jak się do nich nie wezmę, to mnie nic szczególnie nie boli, ale jak najdzie mnie faza to czytam bez opanowania. I tak było tym razem.

Korzystając z okazji, mogę pokazać zakładkę do książki, którą kiedyś wydziobałam. Niby nic w niej szczególnego, ale bardzo się przydaje.




 No i tyle by było z mojej radości, bo dziś rano zakładkę zgubiłam. Jak? Otóż miałam dziś wizytę u lekarza w sprawie tej mojej ręki. Nauczona doświadczeniem poprzednich wizyt i wielogodzinnym czekaniem wśród tłumu, wzięłam ze sobą książkę z tą zakładką. Na moje nieszczęście, wysiadając z samochodu, jakoś tak zabrakło mi rąk. Pewnie wówczas, gdzieś mi się ta błyskotka zsunęła. No cóż, tak bywa, choć jest mi jej po prostu szkoda. Nic to, nic, kiedyś pewnie będzie inna, może lepsza, i też przeczyta ze mną ludzkie historie...



A na korytarzu się wcale nie nudziłam, bo kobieta w kolejce za mną rozśmieszała mnie do łez. A i pan chirurg okazał się niezłym ciasteczkiem :) Wracać tam jednak więcej nie chce. I sobie, i wszystkim życzę na tę okoliczność dużo zdrowia :

Trzymajcie się
Ania

2 września 2013

Pokazuję z lekkim opóźnieniem

Mamy już wrzesień, nie wiem naprawdę kiedy wszystko tak szybko minęło. Niedawno udało mi się skończyć igielnik, ale to "niedawno" to było bardzo dawno. Bo gotową poduszeczkę miałam już w połowie sierpnia. Minęły w ekspresowym tempie całe dwa tygodnie. Gdzie i kiedy?


 Igielnik jak powiedziałam został skończony. Cieszy mnie efekt końcowy i wielkość biscornu, bo dotychczas miałam znacznie mniejsze poduszeczki. A ta rzuca się w oczy i trudno będzie zapodziać ją w stercie kartek, nici i tkanin, które piętrzą się jak coś wyszywam.


Mówiłam już wcześniej ze wzorem zachwyciłam się już dawno przeglądając internet. Szukałam, szukałam i znalazłam blog, w którym pokazywana była ta inspirująca mnie poduszeczka. Prawdę mówiac, prototyp nadal podoba mi się bardziej niż moja kopia. Nie wiem może to kwestia koloru, a może sposobu i kierunku haftowania. No sama nie wiem. Tu jest link do postu z fioletowym biscornu. Sami zobaczcie- jakie jest piękne.
Do mojego różowego kompletu zrobiłam kilka szpilek z ozdobnymi główkami. Pomysłem na nie też zachłysnęłam się, jak to zwykle bywa przez przypadek. Rewelacji to może nie ma, jednak na własny użytek w zupełności mi różane szpileczki wystarczają. I jak na pierwszy raz myślę, że jest dobrze.


Buziaki
Ania

10 sierpnia 2013

Bardzo powoli

Na kilka chwil siadam każdego dnia i probuję wyszyć to biscornu. Idzie mi to jednak, jakby chcialo i nie mogło. Cieszylam się rozpoczynajac ten haft, bo ogromne wrażenie robiła na mnie cieniowana mulina i wzór motyli. Jednak szycie każdorazowo całego krzyżyka doprowadzało mnie do furii. Prawda jest taka, że jestem leniem i brak mi cierpliwości. Co za tym idzie, staram się, jak tylko można ułatwiać sobie życie. Dlatego, zazwyczaj wyszywam jakiś fragment danym kolorem w jedną stronę, a później wracam szyjąc w drugą. Z cieniowanymi nićmi się tak nie da. No chyba, że chce się uzyskać efekt melanżu. Mi w każdym bądź razie na tym nie zależało, dlatego wyszywałam każdy krzyżyk z osobna.
 

Po wyhaftowaniu jednego kwadracika, miałam już serdecznie dość. I znowu idąc na łatwiznę, wymyślilam schemat na spód poduszeczki. Nie zapiera może tchu, ale mi odpowiada i mam dużą nadzieję, że po zszyciu obu części to wszystko się ze sobą dobrze zgra.

 
Na tym dziś wpis kończę i idę na karmelowe latte, bo po niebie ciągną ciemne chmury i chyba niosą spadek ciśnienia. Dobrego popołudnia
Ania

29 lipca 2013

Maleństwo

W ostatnich dniach wydziergałam cieniowaną nicią taki mały drobiazg. Niby nic, a cieszy. Pomyślałam, że tym razem zrobię coś z monogramem, bo jest przecież tyle pięknych wzorów z czcionkami.
Wyszyłam najpierw jedną stronę tej maleńkiej poduszeczki. Okazało się wówczas, że fajne schematy na litery są, ale w znacznie większych rozmiarach. Mi zależało na zrobieniu możliwie jak najmniejszego haftu.
Dlatego wzorując się na konkretnych szablonach rozrysowałam literę "A" po swojemu. Wyszło, co wyszło i jest mi z tym dobrze.



Na koniec obie strony połączyłam prościutkim ściegiem, który, choć nie widać tego na zdjęciach, daje wrażenie drobniutkiej koronki.  Straszna ze mnie samochwała, ale naprawdę bardzo podoba mi się ta moja dłubanina. A do tego, jak mnie to haftowanie odstresowuje i "natycha"... Polecam to wszystkim jako zabiegi relaksacyjne :)




Ania

25 lipca 2013

Zbuzowało...

Piszę tego posta od dawna i napisać nie mogę. Jakoś nie kleją mi się ostatnio myśli i słowa. Po prostu buzuje mnie w środku... Ale nie o moich rozmyślaniach miał być ten wpis, a o buzie. 

Wspominałam już w któryś z wcześniejszych postów o tym białostockim napoju. Jak już mówiłam nazywany jest on "buzą". Smakuje nietypowo. Ma szampańskie bąbelki, trochę przypomina, ze względu na używane drożdże- podpiwek, trochę zaś kwas chlebowy. Nie jest jednak ani jednym, ani drugim. Buza jest fermentującym od drożdży i cukru napojem. Jego podstawę tworzy kasza jaglana.
Do Białegostoku, jak niesie wieść, buza trafila za sprawą imigrantów z Macedonii, którzy upodobali sobie właśnie to miasto. Wraz z nimi do miasta przywędrowały balkańskie tradycje kulinarne. 
Internetowe wieści niosą, że buza zwana na bałkanach bozą jest robiona w zależności od regionów z różnych zbóż. Przede wszystkim do jej produkcji wykorzystuje się kukurydzę, ale również pszenicę, proso, żyto i jęczmień. Swojego czasu była tam też bardzo popularna, obecnie, z tego co czytam wynika, że podobnie jak u nas kwas chlebowy, spadła na dalszy plan.
Wracając jednak do dawnego Bialegostoku- buza była sprzedawana na Rynku w lokalu prowadzonym przez Macedończyków. Jak już kiedyś mówiłam, moi dziadkowie chętnie robili niedzielne wypady na ten napój. Jak dobrze pamiętam zarówno jako para narzeczonych, ale i po ślubie. Napój ten musiał być dla mieszkańców Białegostoku i okolic bardzo wyjątkowy, skoro tak dobrze starsi białostoczanie go wspominają. 
Na stronach internetowych znalazłam zdjęcia "Cukierni Buzna". Pozwoliłam sobie i mam nadzieję, że nikt mnie za to nie zetnie, wkleić zdjęcia tego lokalu. Tam, jak wskazuje nazwa, serwowany był ten napój wraz z kawałkiem słodkiej chałwy.


Pomysł na zrobienie własnej buzy chodził za mna od dawna, może nawet od wczesnego dzieciństwa. W głowie tkwiły mi opowiadania babci o tamtych przyjemnych momentach. To wszystko potęgowało moją potrzebę poznania tego specyfiku. W pewnym momencie, nawet zdawało mi się, że pojęcie buzy i to co, za nim idzie przeszło już do historii.  Babcia tłumaczyła, że tamtej cukierni od dawna nie ma i prawdopodobnie przepis się nie zachował, skoro nikt buzy nie robi. Jednak, pomimo tego nie umiałam zapomnieć o buzie. Dziś, w dobie wszechobecnego internetu odnalezienie przepisu na buzę nie jest takie trudne. Przyznam jednak, że jeszcze ze trzy lata temu googlowa wyszukiwarka na hasło "buza" odpowiadała: "podana fraza nie zostala odnaleziona". Ale się jednak doczekałam. O buzie zrobiło się znowu gwarno. Ktoś coś powiedzial, ktoś inny sobie przypomniał... I slusznie, bo trzeba sięgać do korzeni i czerpać z tego, co dobre.
Wracając jednak do tematu, udało mi się zaleźć przepis na ten musujący płyn. Najpierw jeden, a po dluższym czasie kolejne. Prześledziłam je z każdej strony i postanowiłam spróbować wytworzyć ten specyfik. Skorzystalam z tego oraz tego przepisu. Połączylam je trochę ze sobą i wyszło mi coś. Najgorsze w tym calym tworzeniu buzy było gotowanie kaszy, bo kasza, jak to kasza lubi się przypalać. Jakoś jednak poszło. Gotowy płyn poprzelewałam do patentowych butelek i zostawiłam, żeby się wszystko "przegryzło".
Zostawiłam, a jakże, ale nie na dobę, jak powinnam była zrobić, ale na dwie i to jeszcze w te ostatnie upały. No i mi zbuzowało. Jedna z butelek pod ciśnieniem poszła w powietrze. Dobrze, że nikogo nie było blisko skrzynki z butelkami, bo mogło się to skończyć nieciekawie. I dobrze, że mi dziury w suficie nie wyrwało, bo plamy i szkło były wszędzie.
No cóż moja wina, bo powinnam była w odpowiednim momencie wynieść butelki do piwnicy, ale zawsze mądry Polak po szkodzie. 

Niemniej jednak buza wyszła bardzo dobra. Wyjęta prosto z lodówki momentalnie gasi pragnienie. Jest wedlug mnie znacznie lepsza niż te wszelkie sklepowe napoje gazowane i jest przede wszystkim zdrowsza. Zawiera witaminy A, B, C, E oraz żelazo i pozytywnie wpływa na pracę organizmu. Niestety, ma pewien mały minus (albo i nie:) ), otóż tak buzując trafia całkiem nieźle w głowę. Niby nic, ale jednak ma niewielką zawartość alkoholu. No cóż, taki urok buzy...


Więc, jeśli smakuje Wam kwas chlebowy, to myślę, że i buzę polubicie. Oczywiście z kawałkiem chałwy, jak w dawnej białostockiej "Buznie", o której mówiła babcia.

Ania

30 czerwca 2013

Tak pięknie wokół

Dziś kończy się nam czerwiec, a wraz z nim pierwsze półrocze. Za nami piękne, kwitnące i wiosenne miesiące, a przed nami czas kolorowych i wesołych wakacji. Dla wielu czas poznawania nowych ludzi i nowych miejsc. Kto wie, może i ja gdzieś wyruszę przed siebie, z Kandem i wyszywanką oczywiście.

Dziś jednak chcę pokazać kilka zdjęć zrobionych wokół miejsca w którym żyję. Pierwsze z nich to góra w Sowlanach. Kiedyś, ktoś rozmawiajac ze mną określił to wzniesienie jako Górę Popiołową. W sumie nie pytałam skąd wziął taką nazwę, ale jak ostatnio na nią weszłam wszystko wydało się być jasne. Rzeczywiście, ziemia pod nogami jest jak popiół. Dodatkowe potwierdzenie dała Wikipedia określając to wzniesienie jako nasyp zrobiony z odpadów paleniskowych elektrociepłowni, czyli po prostu-  popiołu i żużlu. Tak czy inaczej widok z niej robi wrażenie. Żeby nie było, niej ona jakaś wielce wysoka- to nie są Tatry. Po prostu wznosi się ponad miastem i wsią. Z tego co wiem, jest chętnie odwiedzana przez rowerzystów crossowych, którzy mają tam pewne pole do popisu. Dla mnie jednak wystarczają spokojne spacerki wydeptanymi scieżkami, pomiędzy dziko rosnącymi śliwami i gruszami.









Drugim miejscem, które na mnie i nie tylko, robi ogromne wrażenie jest nieczynna już Żwirownia w Ogrodniczkach. Choć to też miejsce powstałe w wyniku eksploatacyjnej działalności człowieka, uważam, że jest piękne i bardzo tajemnicze. Widok ze szczytów jest po prostu nieziemski. Do tego zachodzące miękko słońce, które rozświetla cudnie to miejsce. Lubię tu przebywać. A co ja tu będę gadała, zobaczcie:





I na zakończenie niestrudzony towarzysz moich wypraw. Choć tym razem już odpoczywający po spacerze.

Na zakończenie życzę udanych wędrówek, tych małych i dużych. I zachęcam serdecznie do tych kilkugodzinnych wypadów za miasto, bo warto poznać nowe miejsca, które są tak blisko nas.
Ania

25 czerwca 2013

Porządki

Tego posta miałam pisać jakieś dwa miesiące temu, ale zabrakło mi ochoty. Prawdę mówiąc, to dziś jest mało lepiej, ale mimo to pokażę Wam, jak uporządkowałam niteczki do haftowania. Dotychczas mulinę miałam nakręconą na papierowe bobinki. Niestety, one się jednak szybko zużywają. Dlatego postanowiłam zainwestować w plastikowe "szpulki", żeby były bardziej trwałe.


Po zamówieniu bobinek, stworzyłam tabelkę w Exelu z numeracją muliny. Ponieważ, w zasadzie wyszywam tylko naszą polską Ariadną- wspierając tym samym rodzimy przemysł i własną kieszeń, tabelka zawierała numerację nową i przyporządkowaną do niej starą. Potem nastąpiło żmudne wycinanie samoprzylepnych mikrokarteczek, naklejanie na szpuleczki i przewijanie nici z tekturki na plastik. Dobrze, że na ten pomysł wpadłam, kiedy za oknem leżała gruba warstwa śniegu i można było to robić długo, bez pospiechu i mechanicznie. Bez poczucia marnowania cennego czasu.
 

W sumie poprzewijałam całkiem sporo metrów tych nici i to ręcznie. Po głowie chodził mi zakup nawijarki do bobinek, ale poradziłam sobie bez niej. Co do porządkowania muliny myślę, że było warto. Posegregowałam ją numerami w drewnianej skrzyni (która zresztą miałam kiedyś podekupażować), by w razie potrzeby była łatwa do odnalezienia. I bardzo szybko okazało się, że moja praca nie poszła na marne, bo mama haftujac kolejny obrazek, bardzo sobie chwaliła przejrzystość i dostępność nici. A zwłaszcza to, że końcówki nici, które się może jeszcze przydadzą, można z łatwością zakręcić na bobinkach. I nic się nie wala, nie plącze i nie miesza.



Cała paleta barw:)



Muszę przyznać, że poukładana mulina daje bardzo pozytywne wrażenie. To przechodzenie odcieni, pokazuje jak wiele kolorów jest wokół nas.
Mając całkiem sporą kolekcję nici mam plan zrobienia wzornika Ariadny. Po pierwsze dlatego, że jest o niego bardzo trudno. Po drugie dlatego, że jak jest, to jest bardzo drogi i po trzecie, dlatego, że głupio byłoby nie wykorzystać tego co już mam. Zresztą widziałam na blogach, że takie wzorniki panie już robiły, z tą różnicą, że dla nici DMC.
Za mną taki wzornik chodził od dawna, a właściwie, od paru lat- kiedy zobaczyłam wyszyty w ten sposób kuferek na nici gdzieś w internecie. Muszę przyznać, ze wzorniki to doskonali pomocnicy przy wyszywaniu. Ja kiedy wyszywam, często zamieniam jeden odcień nici na inny i w takiej sytuacji, dobrze jest się do czegoś odnieść. Mam co prawda papierowy wzornik DMC, ale do szczęścia brakuje mi jeszcze haftowanego Ariadny. Dlatego wyszyję takie cudeńko, choć- nie śmiejcie się- nie wiem kiedy :)

Pa, pa
Ania

23 czerwca 2013

Jan nas olał...

... deszczem. Miało być pięknie, słonecznie, rodzinnie. I nawet trochę było, a jakże.

Dobrze, ale od początku. Dziś był w Białymstoku "Jarmark na Jana". Ja również się tam wybrałam, bo bardzo lubię panujący tam klimat. Te spotkania ze straganiarzami, ogladanie, podziwianie, dotykanie, targowanie i wreszcie kupowanie. To wszystko tworzy taki niepowtarzalny nastrój. Niecodzienny poprostu.
Taki trochę z minionej epoki, kiedy to, ludzie mieli chęci na spotkania i rozmowy z innymi.


Lubię to:) ,ale na jarmark zazwyczaj jadę w konkretnym celu- zakupu koszyka i wyszukania czegoś jedynego, niepowtarzalnego, i nie do kupienia nigdzie więcej. To właśnie z tego typu imprez ciągnę do domu wiklinowe, bądź brzozowe kosze, bo na jarmarkach jest ich największy wybór. A poza tym, tak przyjemnie można się targować z samymi rzemieślnikami. Tak wogóle nie należę do osób, które kłócą się o parę groszy w każdym sklepie. Zdecydowanie NIE. Nie przywiązuję do tego takiej wagi. Ale jak już powiedziałam, na jarmarku myślę, że negocjować cenę nawet należy. Zazwyczaj i tak nic nie udaje się wskurać, ale jest malutka satysfakcja, że się spróbowało.
Dziś też, oczywiście koszyki zostały kupione- bo jakby inaczej. A chodząc wokół ratusza znalazlam taką malutką perełeczkę, której nie mogłam sobie odmówić.Chodzi o spinkę do włosów. Niby nic, bo tylko spinka, ale za to jaka. Otoż zrobiona ręcznie z brzozowej kory. Na zdjęciach staralam się pokazać, że to faktycznie kora, bo ma takie małe, charakterystyczne dla brzozy brązowe kreseczki.
Spinka jest piękna i bardzo przypadła mi do gustu. Naprawdę, choć zdjęcia tego nie oddają, jest bardzo starannie wykonana. To zdecydowanie nie jest jakaś tam, tania chińszczyzna. Jak ją zobaczyłam, to moje pięciozłotówkowe oczy zrobiły się jeszcze większe i po prostu ją kupiłam. A przy okazji zaopatrzyłam się w kolejną, drewnianą bransoletkę, tym razem w kolorze surowego drewna. Na takie drobiazgi nie szkoda wydać ciut więcej (choć w granicach rozsądku :D )



Przy okazji jarmarku odbyły się małe koncerty katarynek. Bo w ostatnich dniach miał miejsce 2 Festiwal Katarynek. Dziś te instrumenty robiły ogromne wrażenie. Jedna z tych katarynek była na pace samochodu, a druga na przyczepce. Bogate zdobienia i poruszające się figurki, jak ze staroświeckiej pozytywki, budziły duże zainteresowanie u przechodzących ludzi.



Niemniejsze zaciekawienie widać było przy skrzynkowych katarynkach, ustawionych jedna przy drugiej. Kiedy tam podeszłam, do grania na katarynkach zaproszone zostaly dzieci, które z wielkim zaangazowaniem kręciły korbką, by wydobyć dźwięk. Piękne instrumenty, przenoszące trochę nas wszystkich w inny wymiar.
Moja babcia, wspominając spotkania na rynku, też mówiła o katarynkach, które przygrywały dla sprzedających, kupujących i odpoczywających przy szklaneczce buzy.




Przy okazji- buzy. Będąc na Rynku Kościuszki nie mogłyśmy nie zajść na szklaneczkę tego napoju. Dla tych którzy nie wiedzą o czym mówię, a wiem to od babci i oczywiście z internetu: Buza jest musującym napojem robionym z kaszy jaglanej, o smaku którego nie da się z niczym porównać i który był bardzo popularny w przedwojennym Białymstoku. Z tego co wiem, buzę, zarówno przed laty, jak i teraz podaje się z kawałkiem chałwy- pewnie w celu zbilansowania smaku słodkiego i nieco kwaśnego. O buzie obiecuję, że jeszcze stworzę osobny post, bo myślę, że warto.
Kiedy tak, delektowałyśmy się z mamą ciepłem dnia, gwarem i smakiem, tego białego napoju, nad jarmarkiem zaczęły zbierać się ciemne chmury. Z daleka wydawało się, że to tak chwilowo i niebo zaraz się rozpogodzi. Jednak św. Jan postanowił poświęcić obficiej zebranych i spuścił z góry solidny deszcz. Nie dość, że padał długo, to na dodatek był bardzo gęsty. Nie pomagały nawet parasole, bo zacinał z każdej strony. I tak w mgnieniu oka, zapełniony po samiuśkie brzegi rynek zrobił się pusty i mokry. Chwilę później nawet straganiarze zaczęli się pakować, bo Jan zamiast wesprzeć handlujących-  rozgonił całe towarzystwo...
  
Nam sie udało zrobić zakupy, ale do domu wróciłyśmy całe mokre- od czerwcowego- janowego deszczu.
Dobrego tygodnia
Ania