Czas się wziąć do roboty, oczywiście tej przyjemnej i relaksacyjnej. Bo od tej pozostałej, przerwy nigdy nie było... Okropnie dawno nic nie pokazywałam na blogu, a to z prostej przyczyny- braku czasu, do którego dołożył się też wszechogarniający brak ochoty do działania. Można by powiedzieć, że to taka zimowa depresja twórcza:) Na szczęście, już się wszyscy zbliżamy duuużymi krokami do wiosny. A co za tym idzie- będzie lepiej, będzie weselej, będzie żywiej. Teraz to już MUSI BYĆ tylko LEPIEJ...
Swoją drogą, pomimo braku świecącego słońca, dziś na podwórku jest naprawdę przyjemnie. Śnieg się topi w oka mgnieniu, wiatr osusza wodę z kałuży. W powietrzu czuć energię budzącą świat do życia.
Żeby jednak nie było, że już totalnie nic przez czas swojej nieobecności na blogu nie robiłam. Robiłam, chociaż bardziej skupiłam się na czytaniu książek, bo i za nimi jakoś zatęskniłam. No dobrze, pokażę podkładki na stół do kuchni. Pracować nad nimi zaczęłam jeszcze w listopadzie, choć pomysł kłębił mi się w głowie już rok wstecz. Nic to, jak widać, co się odwlecze, to nie uciecze.
Z tym pomysłem to było tak, że efekt końcowy pracy w pewnym momencie sobie zaistniał pod moją blond czupryną, ale nie pojawił się pomysł na jego realizację. A dokładniej na materiały. W końcu miały to być decoupagowe podkładki, które będą regularnie zalewane, plamione i ogólnie brudzone. Jak to na kuchennym stole bywa...
Pierwszy punkt w urzeczywistnianiu projektu nastąpił pewnego ranka w Biedronce, jak w oczy wlazła mi taca z tworzywa wraz z czterema idealnie pasującymi podkładkami. Po zakupie doszłam jednak do wniosku, że nie mogę, tak bez skrupułów, zamazać farbami nowych i całkiem ładnych podkładeczek. Postanowiłam zaczekać. I chyba na dobre wyszło, bo pewien czas pocieszyły oczy. Jednak zmywanie okruchów po posiłkach wilgotną gąbką doprowadziło do ścierania się wzoru. Jak się ściera, znaczy czas działać. Rozpuszczalnikiem pozmywałam resztki fabrycznej kalkomanii i zaczęłam dalej kombinować co i jak.
W międzyczasie- lubię ten zwrot- kupiłam serwetki, które też istniały w przestrzeni moich szarych komórek. Miałam do wyboru dwie wersje. Jedna to kobaltowe róże, druga, którą wprowadziłam w życie- zestaw kawowy, też w tym samym kolorze. Te pierwotne różyczki są cudne, ale jakoś tak za dużo mi ich było w tym miejscu.
Potem same odprężające czynności: malowanie, malowanie, malowanie. Klejenie i niekończące się lakierowanie. Aż do obrzydzenia... Wreszcie nastał koniec. A to skutek tego, co sobie wyśniłam.
Podkładki, kolorystycznie i tematycznie wpasowały się w charakter naszej kuchni. I już ponad pół miesiąca cierpliwie znoszą codzienne "molestowanie". Mają się przy tym dobrze. Herbata, kawa, a nawet buraczki im nie straszne. Więc, póki się wszystkim nie znudzą, będą plackiem leżały pod kubkami i talerzami na stole.
No to troszkę chyba nadrobiłam zaległości:)
Pozdrawiam Was drodzy "podczytywacze" i dziękuję, że pomimo mojego lenistwa, wciąż tu zaglądacie. Jest mi bardzo miło z tego powodu. Dla Was i dla siebie postaram się z większą regularnością zamieszczać posty. Jeszce raz dziękuję i trzymajcie się...
Ania
bardzo ładne prace :)
OdpowiedzUsuń