PitaPata Dog tickers

30 czerwca 2013

Tak pięknie wokół

Dziś kończy się nam czerwiec, a wraz z nim pierwsze półrocze. Za nami piękne, kwitnące i wiosenne miesiące, a przed nami czas kolorowych i wesołych wakacji. Dla wielu czas poznawania nowych ludzi i nowych miejsc. Kto wie, może i ja gdzieś wyruszę przed siebie, z Kandem i wyszywanką oczywiście.

Dziś jednak chcę pokazać kilka zdjęć zrobionych wokół miejsca w którym żyję. Pierwsze z nich to góra w Sowlanach. Kiedyś, ktoś rozmawiajac ze mną określił to wzniesienie jako Górę Popiołową. W sumie nie pytałam skąd wziął taką nazwę, ale jak ostatnio na nią weszłam wszystko wydało się być jasne. Rzeczywiście, ziemia pod nogami jest jak popiół. Dodatkowe potwierdzenie dała Wikipedia określając to wzniesienie jako nasyp zrobiony z odpadów paleniskowych elektrociepłowni, czyli po prostu-  popiołu i żużlu. Tak czy inaczej widok z niej robi wrażenie. Żeby nie było, niej ona jakaś wielce wysoka- to nie są Tatry. Po prostu wznosi się ponad miastem i wsią. Z tego co wiem, jest chętnie odwiedzana przez rowerzystów crossowych, którzy mają tam pewne pole do popisu. Dla mnie jednak wystarczają spokojne spacerki wydeptanymi scieżkami, pomiędzy dziko rosnącymi śliwami i gruszami.









Drugim miejscem, które na mnie i nie tylko, robi ogromne wrażenie jest nieczynna już Żwirownia w Ogrodniczkach. Choć to też miejsce powstałe w wyniku eksploatacyjnej działalności człowieka, uważam, że jest piękne i bardzo tajemnicze. Widok ze szczytów jest po prostu nieziemski. Do tego zachodzące miękko słońce, które rozświetla cudnie to miejsce. Lubię tu przebywać. A co ja tu będę gadała, zobaczcie:





I na zakończenie niestrudzony towarzysz moich wypraw. Choć tym razem już odpoczywający po spacerze.

Na zakończenie życzę udanych wędrówek, tych małych i dużych. I zachęcam serdecznie do tych kilkugodzinnych wypadów za miasto, bo warto poznać nowe miejsca, które są tak blisko nas.
Ania

25 czerwca 2013

Porządki

Tego posta miałam pisać jakieś dwa miesiące temu, ale zabrakło mi ochoty. Prawdę mówiąc, to dziś jest mało lepiej, ale mimo to pokażę Wam, jak uporządkowałam niteczki do haftowania. Dotychczas mulinę miałam nakręconą na papierowe bobinki. Niestety, one się jednak szybko zużywają. Dlatego postanowiłam zainwestować w plastikowe "szpulki", żeby były bardziej trwałe.


Po zamówieniu bobinek, stworzyłam tabelkę w Exelu z numeracją muliny. Ponieważ, w zasadzie wyszywam tylko naszą polską Ariadną- wspierając tym samym rodzimy przemysł i własną kieszeń, tabelka zawierała numerację nową i przyporządkowaną do niej starą. Potem nastąpiło żmudne wycinanie samoprzylepnych mikrokarteczek, naklejanie na szpuleczki i przewijanie nici z tekturki na plastik. Dobrze, że na ten pomysł wpadłam, kiedy za oknem leżała gruba warstwa śniegu i można było to robić długo, bez pospiechu i mechanicznie. Bez poczucia marnowania cennego czasu.
 

W sumie poprzewijałam całkiem sporo metrów tych nici i to ręcznie. Po głowie chodził mi zakup nawijarki do bobinek, ale poradziłam sobie bez niej. Co do porządkowania muliny myślę, że było warto. Posegregowałam ją numerami w drewnianej skrzyni (która zresztą miałam kiedyś podekupażować), by w razie potrzeby była łatwa do odnalezienia. I bardzo szybko okazało się, że moja praca nie poszła na marne, bo mama haftujac kolejny obrazek, bardzo sobie chwaliła przejrzystość i dostępność nici. A zwłaszcza to, że końcówki nici, które się może jeszcze przydadzą, można z łatwością zakręcić na bobinkach. I nic się nie wala, nie plącze i nie miesza.



Cała paleta barw:)



Muszę przyznać, że poukładana mulina daje bardzo pozytywne wrażenie. To przechodzenie odcieni, pokazuje jak wiele kolorów jest wokół nas.
Mając całkiem sporą kolekcję nici mam plan zrobienia wzornika Ariadny. Po pierwsze dlatego, że jest o niego bardzo trudno. Po drugie dlatego, że jak jest, to jest bardzo drogi i po trzecie, dlatego, że głupio byłoby nie wykorzystać tego co już mam. Zresztą widziałam na blogach, że takie wzorniki panie już robiły, z tą różnicą, że dla nici DMC.
Za mną taki wzornik chodził od dawna, a właściwie, od paru lat- kiedy zobaczyłam wyszyty w ten sposób kuferek na nici gdzieś w internecie. Muszę przyznać, ze wzorniki to doskonali pomocnicy przy wyszywaniu. Ja kiedy wyszywam, często zamieniam jeden odcień nici na inny i w takiej sytuacji, dobrze jest się do czegoś odnieść. Mam co prawda papierowy wzornik DMC, ale do szczęścia brakuje mi jeszcze haftowanego Ariadny. Dlatego wyszyję takie cudeńko, choć- nie śmiejcie się- nie wiem kiedy :)

Pa, pa
Ania

23 czerwca 2013

Jan nas olał...

... deszczem. Miało być pięknie, słonecznie, rodzinnie. I nawet trochę było, a jakże.

Dobrze, ale od początku. Dziś był w Białymstoku "Jarmark na Jana". Ja również się tam wybrałam, bo bardzo lubię panujący tam klimat. Te spotkania ze straganiarzami, ogladanie, podziwianie, dotykanie, targowanie i wreszcie kupowanie. To wszystko tworzy taki niepowtarzalny nastrój. Niecodzienny poprostu.
Taki trochę z minionej epoki, kiedy to, ludzie mieli chęci na spotkania i rozmowy z innymi.


Lubię to:) ,ale na jarmark zazwyczaj jadę w konkretnym celu- zakupu koszyka i wyszukania czegoś jedynego, niepowtarzalnego, i nie do kupienia nigdzie więcej. To właśnie z tego typu imprez ciągnę do domu wiklinowe, bądź brzozowe kosze, bo na jarmarkach jest ich największy wybór. A poza tym, tak przyjemnie można się targować z samymi rzemieślnikami. Tak wogóle nie należę do osób, które kłócą się o parę groszy w każdym sklepie. Zdecydowanie NIE. Nie przywiązuję do tego takiej wagi. Ale jak już powiedziałam, na jarmarku myślę, że negocjować cenę nawet należy. Zazwyczaj i tak nic nie udaje się wskurać, ale jest malutka satysfakcja, że się spróbowało.
Dziś też, oczywiście koszyki zostały kupione- bo jakby inaczej. A chodząc wokół ratusza znalazlam taką malutką perełeczkę, której nie mogłam sobie odmówić.Chodzi o spinkę do włosów. Niby nic, bo tylko spinka, ale za to jaka. Otoż zrobiona ręcznie z brzozowej kory. Na zdjęciach staralam się pokazać, że to faktycznie kora, bo ma takie małe, charakterystyczne dla brzozy brązowe kreseczki.
Spinka jest piękna i bardzo przypadła mi do gustu. Naprawdę, choć zdjęcia tego nie oddają, jest bardzo starannie wykonana. To zdecydowanie nie jest jakaś tam, tania chińszczyzna. Jak ją zobaczyłam, to moje pięciozłotówkowe oczy zrobiły się jeszcze większe i po prostu ją kupiłam. A przy okazji zaopatrzyłam się w kolejną, drewnianą bransoletkę, tym razem w kolorze surowego drewna. Na takie drobiazgi nie szkoda wydać ciut więcej (choć w granicach rozsądku :D )



Przy okazji jarmarku odbyły się małe koncerty katarynek. Bo w ostatnich dniach miał miejsce 2 Festiwal Katarynek. Dziś te instrumenty robiły ogromne wrażenie. Jedna z tych katarynek była na pace samochodu, a druga na przyczepce. Bogate zdobienia i poruszające się figurki, jak ze staroświeckiej pozytywki, budziły duże zainteresowanie u przechodzących ludzi.



Niemniejsze zaciekawienie widać było przy skrzynkowych katarynkach, ustawionych jedna przy drugiej. Kiedy tam podeszłam, do grania na katarynkach zaproszone zostaly dzieci, które z wielkim zaangazowaniem kręciły korbką, by wydobyć dźwięk. Piękne instrumenty, przenoszące trochę nas wszystkich w inny wymiar.
Moja babcia, wspominając spotkania na rynku, też mówiła o katarynkach, które przygrywały dla sprzedających, kupujących i odpoczywających przy szklaneczce buzy.




Przy okazji- buzy. Będąc na Rynku Kościuszki nie mogłyśmy nie zajść na szklaneczkę tego napoju. Dla tych którzy nie wiedzą o czym mówię, a wiem to od babci i oczywiście z internetu: Buza jest musującym napojem robionym z kaszy jaglanej, o smaku którego nie da się z niczym porównać i który był bardzo popularny w przedwojennym Białymstoku. Z tego co wiem, buzę, zarówno przed laty, jak i teraz podaje się z kawałkiem chałwy- pewnie w celu zbilansowania smaku słodkiego i nieco kwaśnego. O buzie obiecuję, że jeszcze stworzę osobny post, bo myślę, że warto.
Kiedy tak, delektowałyśmy się z mamą ciepłem dnia, gwarem i smakiem, tego białego napoju, nad jarmarkiem zaczęły zbierać się ciemne chmury. Z daleka wydawało się, że to tak chwilowo i niebo zaraz się rozpogodzi. Jednak św. Jan postanowił poświęcić obficiej zebranych i spuścił z góry solidny deszcz. Nie dość, że padał długo, to na dodatek był bardzo gęsty. Nie pomagały nawet parasole, bo zacinał z każdej strony. I tak w mgnieniu oka, zapełniony po samiuśkie brzegi rynek zrobił się pusty i mokry. Chwilę później nawet straganiarze zaczęli się pakować, bo Jan zamiast wesprzeć handlujących-  rozgonił całe towarzystwo...
  
Nam sie udało zrobić zakupy, ale do domu wróciłyśmy całe mokre- od czerwcowego- janowego deszczu.
Dobrego tygodnia
Ania

12 czerwca 2013

Na różowo

Kwiecień maluje się barwą żółtą, maj białą, a czerwiec różowo-fioletową. Tak kolorami mogłabym określić te trzy miesiące.

W ogrodzie strzelają pełnymi kwiatami piwonie. Nie przeszkadza im deszcz i silny wiatr. Rozchylają swoje delikatne płatki w poszukiwaniu promieni słońca. I cieszą nasze oczy niezmiernie. Są przepiękne...
Piwonie można spotkać w wielu kolorach. Najczęściej są różowe, ale jest mnóstwo inny odmian. Przepiękne są cieniowane pomarańczowo-herbaciane, które zamierzam wkrótce upolować:)



W naszym ogrodzie przekwitły już niestety bordowe piwonie. Nie zdążyłam ich sfotografować. Teraz swoje pięć minut mają różowe, ale wolniutko rozkwitają też śnieżnobiałe i takie w odcieniu ecru. Miło na nie patrzeć...



Ze spaceru z Kandem przyciągnęłam do domu kilka gałązek innych różowych kwiatów. To gałązki dzikiej róży. Nie dość, że wyglądają cudnie, to też nieziemsko pachną. Wspaniała jest ta część roku, ze swoimi barwnymi owocami.



Na rózowo zaczęłam też się bawić nitką. Trafiło na poduszeczkę na igły. Długo szukałam wzoru motyli, które kiedyś widziałam wyszyte na biscornu, na jednym z zagranicznych blogów. Zachwyciły mnie i też bardzo chciałam je mieć. Nie było łatwo. Wreszcie się wkurzyłam i rozrysowałam sama ten wzór. Naślepiłam się trochę, bo kopiowałam z zdjęć w internecie. Powiększałam je na maksa i krzyżyk po krzyżyku kreśliłam na bloku. Ale chyba wyszło dobrze. Stworzył się czytelny wzór, z którego mogłam odtworzyć haft.


 Wybrałam do tego wzoru różową cieniowaną nitkę. W oryginale, o którym wspomniałam motyle były wyszyte też cieniowaną muliną, ale w odcieniu ciemnego fioletu, chyba z jakimś dodatkowym połyskiem. Były śliczne. Jednak moje różowiaszcze też nie są złe.
 
 


Pa
Ania

6 czerwca 2013

Wianuszki

Dziś w Kościele Katolickim świeci się wianuszki z kwiatów i ziół. Jest to zwiazane z zakończeniem Oktawy Bożego Ciała. W internecie przeczytałam, że święto to, obecnie nie ma charakteru liturgicznego, ale zwyczajowy. Niezależnie od tego, w kościele do którego chodzę święcone są wianuszki, a dzieci są błogosławione. Poświęcone wianuszki są symbolem ludzkiej pracy i darów, które dostajemy od Boga. Obecnie uroczystość ta wygląda nieco skromniej niż przed laty, kiedy to i mnie księża błogosławili.


W mojej rodzinie wiło się wianuszki od zawsze i przyznam, że bardzo dobrze mi się ten dzień kojarzy.  Moja babcia przynosiła po obiedzie z ogrodu i łąk nieduże bukieciki ziół i kwiatów, a potem siadała na ganku ze szpulką białych nici i plotła perfekcyjne, maleńkie wianuszki. Po całym domu roznosił się zapach mieszanki z tych ziół. Przede wszystkim czuć było listki mięty przeplatane rumiankami. Lubiłam ten moment, kiedy siadałam na progu, a babcia i dziadek rozmawiali i opowiadali o swoim życiu. Bo pewnie Wam tego nie mówiłam, ale miałam najlepszych dziadków na świecie:) Takich, których każdemu życzę.


Wracając do wianuszków, kiedy były już poświęcone, wieszało się je na strychu jak inne zioła. Na szczęście nieczęsto się z takich suszonek korzystało, ale zdarzały się sytuacje, że znoszone były z góry. Wianuszkami okadzane były przestraszone małe dzieci, a zmarłym wkładane były do trumny. Może uważacie to za jakieś czary czy zabobony. Ja myślę jednak trochę inaczej. Według mnie, nie może to być żadna magia skoro wianuszki zostały poświęcone. Ale każdy ma prawo do własnego zdania, pod warunkiem, że nie krzywdzi innych. Wiec się więcej nad mocą wianuszków rozwodzić nie będę...  
Dodam tylko, że tegoroczne wianuszki były jeszcze bardziej pachnące niż zwykle. Wśród użytych roślin oprócz tradycyjnej mięty i koniczyny znalazł się piołun i czubryca, czy jak kto woli - cząber górski.
Mam bardzo wrażliwy na zapachy nos, ale bardzo lubię zapach ziół, także tych w kościelnym kadzidle. Poprostu mi to odpowiada.

Na koniec zdjęcie Kanda z przyklejonym nosem do szyby. Wkurzył się chłopak, bo właśnie mieliśmy wychodzić na spacer, a tu z nieba znowu zaczął padać deszcz. Może jutro będzie lepiej i spacer będzie dłuższy...
Chyba trochę Was dziś zanudziłam, dlatego już nie przedłużam. Lecę...
Ania

5 czerwca 2013

Zdjęcia

 W poprzednim poście skupiłam się na pisaniu o moich zwierzakach, a dziś je Wam pokażę. Pogoda nie bardzo wskazuje, że to już wakacyjny czerwiec, ale dziś przynajmniej nie lało. A nawet wręcz, pojawiły się leciutkie przebłyski słońca. Wykorzystałam ten moment i wypuściłam futrzaste towarzystwo na trawę, żeby zrobić im kilka zdjęć.

Plan zakładał, że Królik i Kando będą w ogrodzie, a ja mając ich na oku, zrobię zdjecia mamowym kwiatom. Zwłaszcza królewskim piwoniom, ktore jak co roku o tej porze czarują swoim dostojeństwem i urodą. Jednak plan jak to plan i zwyczajnie dał w łeb. Tylko dlatego sie tak stalo, ze Królik woli podwórko niż ogród. A ja muszę małej gadziny pilnować, co by nie prysnęła pod sztachetami na płocie. 

Jak już wspomniałam zdjęć piwonii niepokażę, ale jako drobniutką rekompensatę zrobiłam zdjęcia zupelnie innych, ale też wyjątkowych jak dla mnie orlików. Nie jest moja naturą świrowanie na punkcie kwiatów i inych roślinek, ale orliki i piwonie bardzo dobrze mi sie kojarzą. Stąd chyba mój sentyment do tych kwiatów.





I na koniec jeszcze zdjęcia Kandulca pilnującego skaczącego królika. No, normalnie pies pasterski, tyle że od królików:)



Obrazki pokazane, teraz z czystym sumieniem mogę zmykać.
Pozdrawiam Ania