PitaPata Dog tickers

2 lipca 2012

Już siedzimy

Trochę czasu zajął mi ostatni pomysł, ale najważniejsze, że się udało. O co chodzi? O krzesła.
Te, których używaliśmy wołały o pomstę do nieba, bądź jak kto woli, błagały o pomoc i ratunek. Jak więc było odmówić...
Postanowiłam zrobić naszym czterem, zdewastowanym krzesłom mały lifting. Najpierw obmyśliłam koncepcję. Przejrzalam strony internetowe i blogi w celu poszerzenia, a mówiąc dobitniej- zdobycia- wiedzy z zakresu tapicerki. Bo przecież, do tej pory bladego pojęcia o tym nie miałam.
Nie, nie- może jednak troszkę wiedziałam. Przynajmniej tyle, że będzie mi potrzebny zszywacz- tapicerski- rzecz jasna i jakieś zszywki do niego.
Bardzo pomocny okazał się blog pani Ity z Jagodowego zagajnika. Ta kobieta to ma dopiero talent, niezliczone pomysły i wenę do ich realizacji. Słowo daję, jest moim kreatywnym guru.
A wracajac do obijania krzeseł, to właśnie stamtąd dowiedziałam się co i jak. To, czego się nie doczytałam, to w myślach dopowiedziałam...


Na dobry początek rozbabrałam jedno krzesło, żeby zobaczyć jak to wszystko wygląda. Kiedy się nieco zorientowałam co jest w środku, to bez wahania rozwaliłam pozostałe trzy. Kolejnym etapem było zdzieranie zabrudzonego i miejscami obdrapanego lakieru. Wydawało mi się, że to najgorsze, co może mnie przy tych krzesłach czekać. A tu niespodzianka, niestety nie. W trakcie okazało się, że mogą być większe kłopoty... 
 

Rozłożone na części pierwsze, ale za to starannie oczyszczone trafiły do bejcowania. Tu też liczyłam, że mi szybciej pójdzie. I guzik z pętelką, po wyschnięciu uzyskany kolor nie był tym, który sobie kiedyś tam wymyśliłam. Więc bejcowałam, przecieralam, bejcowałam i tak w kółko. Wreszcie nadszedl moment nałożenia pierwszej warstwy wosku, bo z kolorem dałam wreszcie spokój. W międzyczasie powycinałam przy pomocy prowizorycznych, gazetowych szablonów gąbkę i tapicerkę. Na każdym etapie prac towarzyszył mi oczywiście Kando. Czasem był tak znudzony moimi wyczynami, że wtulony w swoje pluszaki spał jak susełek.  

 
Wbijanie zszywek zwykłym, manualnym tackerem w silnie sprasowaną sklejkę nie jest prostym zadaniem. Jak dla mnie, to nawet można rozpatrywać to w kategoriach cudu. Ile ja zmarnowałam zszywek, a ile się przy tym nagadałam i naklęłam... Szkoda gadać. Pojawił się nawet taki plan, żeby teraz, to wszystko zanieść do tapicera, ale wstyd był zbyt duży...
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało mi się kupić niedrogi i w zupelności wystarczający na moje potrzeby, zszywacz elektryczny. Reguluje się w nim siłę uderzenia, więc mogłam zaryzykować skończeniem obijania krzeseł. Faktycznie, udało się, zszywacz sobie poradził.

 
 

Tak wyglądały pierwsze dwa, gotowe krzesła

 
Tak jak już mówiłam, od początku do samiusieńkiego końca, Kando zawsze był gdzieś obok i pilnował, żebym przypadkiem czegoś nie zepsuła.

 


Tak w komplecie wyglądają odrestaurowane krzesła. W sumie, chyba nie wyszło najgorzej. Teraz przynajmniej są czyściutkie i miękkie, bo sporo wsadziłam w nie gąbki, pianki i innych, takich tam. Materiał, którym są obite, jest podobno wodo- i plamoodporny, więc przez jakis czas powinny nam posłużyć.
Tak myślę, że teraz jest chyba dobry czas, by zabrać się za stół. Nie wiem tylko, co na to mama powie...

  

Pozdrawiam
Ania

1 lipca 2012

Lipcowa, leniwa niedziela

Pogoda w naszym regionie dopisała, zwłaszcza tym, rozpoczynającym wakacje i urlopy. Ja też postanowiłam się dziś trochę poleniuchować i powygrzewać na słońcu, delektując się świeżymi, czerwonymi porzeczkami i zimną frappe. 

 









 

Ania